To była trudna lektura. Jak każda z tych ważnych książek, przyszła do mnie
w odpowiednim momencie. Wtedy, kiedy jej potrzebowałam. Bo z książkami jest trochę tak, jak z nauczycielem ze wschodniego przysłowia, który pojawia się wtedy, gdy uczeń jest gotowy. Słowa przychodzą do nas i uderzają z mocą we właściwym momencie.
W tym przypadku dokładnie tak było: niepozorna książeczka, miękka okładka, nawet bez powalającej grafiki. Nie była specjalnie eksponowana na półkach księgarskich, niepromowana, a jednak właśnie ona wpadła mi w ręce w jednym z tych momentów, gdy poczułam, że muszę coś przeczytać. Już, teraz, natychmiast.
Potem w dworcowym barze, nad szklanką kawy z fusami (modne sieciowe kawiarnie dopiero wtedy wchodziły na rynek, dworzec katowicki długo jeszcze musiał na nie poczekać), płakałam, bo historie opisane w tej książeczce były poruszające, przerażające i tak bardzo smutne. Te wrażenia potęgował jeszcze fakt, że cała opowieść była oparta na faktach - to zapis tego, jak powstawały sierociniec, szkoła i fundacja dla indyjskich dzieci - tych zepchniętych na margines: sierot, kalek wykorzystywanych przez mafię żebraczą albo tych, których rodzice nie mogąc wyżywić po prostu sprzedali.
Łzy, które popłynęły to łzy niezgody na świat, na to, co się dzieje. Tam daleko, w Indiach. Albo w Jemenie, Mjanmie, Palestynie, na wyspie Lesbos, w fawelach. I w Polsce, może za ścianą, może po drugiej stronie ulicy - w zamkniętych czterech ścianach. Coraz częściej słyszymy o ludzkich dramatach: przemocy domowej nasilonej przymusowym zamknięciem, samotności, zwłaszcza osób starszych zostawionych samym sobie, jeszcze większym wykluczeniem tych, którzy na co dzień i tak nie są w pełni przyjmowani, nie pasują do obrazu idealnego świata: obcokrajowców, niepełnosprawnych, biednych.
*
W sytuacji, w której dzisiaj się znajdujemy, w obliczu niepewności jutra, w równaniu, w którym zbyt dużo jest niewiadomych tak łatwo jest nam skoncentrować się na sobie. Na swojej krzywdzie, małym dramacie, którego pewnie każdy z nas doświadcza. Narzekamy na to, że tylu rzeczy nam nie wolno, że tak trudno jest nam teraz żyć. Jak daleko nam do przekroczenia granicy, za którą zbyt mocno zanurzymy się we własnym żalu? A może już ją przekroczyliśmy, popadając w zniechęcenie, marazm, bierność?
*
Pod koniec lektury płakałam znowu. To jednak były inne łzy. Bo choć opowiedziane historie trudno było mi przełknąć, cała książka rozpala iskierkę nadziei. Dodaje wiary w to, że możemy zmienić świat, albo przynajmniej jego mały wycinek:
“Często tylko krytykujemy, zapominając, że stanowimy część świata, na który narzekamy (...) To tak, jakbyśmy stali przed czarnym murem i skarżyli się, że taki ponury, jednocześnie trzymając w dłoniach pędzel i puszkę białej farby. Nie wystarczy jej na pomalowanie całej powierzchni, ale możemy pomalować choćby część. I jeśli każdy zdobędzie się na taki wysiłek, mur w końcu zostanie pomalowany w całości”.
Jaume Sanllorente “Uśmiechy Bombaju”
*
Może właśnie dzisiaj zostało nam dane po to, by chwycić ten pędzel w ręce i pomalować świat. Albo choć jego mały wycinek. Swój? Czyjś?
Odwagi w kreowaniu zmian i radości z nich, i jeszcze wiary, że to może się udać życzę dziś wam i sobie…
E.
Dwa plus jeden “Chodź pomaluj mój świat”
Commentaires