Medytacje szarodzienne: JA vs iskra
Poranek zaczyna się wspinaczką słońca po dachach osiedla. Powoli wygląda zza komina, wdrapuje się po gałęzi sosny, już jest na wysokości pierwszej chmury.
Kwarantanna przedłuża się. Jestem w domu już tak długo. Sytuacja zmusza mnie do ograniczenia aktywności.
Mam dużą rodzinę, obowiązków jest aż nadto, aby jeszcze angażować się w inne aktywności.
Czasem największym wyzwaniem okazuje się ... brak działania. Skupienie się na kilku najbardziej istotnych rzeczach, rezygnacja z tych, które mogą poczekać, albo nawet już nigdy nie wrócić do grafiku zdarzeń.
Rozmawiałam ostatnio z zakonnikiem. Mówiliśmy o tym, jak odosobnienie wpływa na poczucie bycia potrzebnym i na nasze autospojrzenia w lustro.
Wydawało mi się, że w zakonie taka sytuacja jak kwarantanna jest dobrą okolicznością do powrotu do medytacji, zatrzymania się w miejscu, sięgnięcia po książki, lektury duchowe, i skupienie się na wspólnocie sióstr i braci w klasztorze.
Okazuje się, że aktywizm staje się w takiej sytuacji największą zmorą. Nawet zakonnicy wyszkoleni w milczeniu i samotności nie potrafią czasami poradzić sobie z przymusowym brakiem działania.
Wydaje mi się, że to jest ta sama zmora, która dopada świeckich, kiedy przechodzą na emeryturę albo kiedy ulegną wypadkowi, czy nagle zachorują na nieodwracalną w skutkach chorobę.
Tutaj różnica polega na tym, że epidemia kiedyś zakończy się. Można przygotować się na kolejny start w życiu, nawet jeśli nie wiadomo, kiedy to nastąpi.
Koronny wirus obnaża najgorszy profil naszego ego. "Ja" zawsze musi mieć scenę, ostatnie słowo, dać radę i pokazać wszystkim, że co mi tam pandemia. Po trupach tych, co umierają ze strachu przed planowaniem czegokolwiek, JA idzie dalej w realizacji powziętych celów i planów. Niech sobie jęczą i płaczą słabeusze, JA jest silne i niepodległe wirusowi. A jeśli fakty pokazują, że nie ma racji, tym gorzej dla faktów.
Patrząc na wschód słońca, pytam: jak teraz żyć, kiedy moje plany wzięły w łeb? Strategia firmy leży i kwiczy, wszystkie spotkania odwołane, warsztaty zawieszone, książka oddana do druku leży w zamkniętych na szufladach decydentów. Co mam zrobić z czasem między wtedy a potem, który jest jak niewiadoma w równaniu rozpisującym się wciąż i w nieskończoność na nieskończonej linii prostej. Jak to rozegrać?
JA wścieka się, że nie chcę iść po trupach np. moich bliskich wymagających wsparcia, do większej chwały i sławy p.t. JA BOHATER. W końcu to okazja - wyzwanie i wyczyn.
Siedzę bez ruchu, i patrzę w okno na wschodzące spokojnie słońce. W tle muzyka Indian, których kiedyś tak pokochałam za ich mądrość i spokój. Wojownicy pełni spokoju, których wyparła ekspansja zdobywców.
Otwarta Biblia leży obok i pokrzepia dzisiejszymi czytaniami.
Piotr i Jan przechodzili obok chorego. Był to chromy, który poprosił o jałmużnę. Ale oni nie mieli pieniędzy, żeby mu pomóc. Piotr powiedział wtedy coś niesamowitego: "Nie mam srebra ani złota, ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź!" I chory wstał. Dostał coś więcej niż złoto, dostał zdrowie. Od tej pory mógł sam się sobą zająć, i swoją rodziną.
Dziś trzeba podziękować za zdrowie, za siłę do porannego wstawania i modlitwy, do tego, że mogę pisać dla innych. Bo mogłabym nie robić tego, ulec niemocy, jakiejś chorobie duszy.
Podziękować za tę najgłębszą cudowną iskrę w głębi mojej duszy, którą Ktoś dawno temu zapalił. Która teraz nie podsyca mojego JA, ale ogrzewa i chroni od śmierci to, co najważniejsze.
Która za chwilę - za to też warto podziękować - doda mi sił i motywacji do przygotowania dnia, szkoły moim dzieciom.
Do tego, aby spokojnie podejść do wyzwań zawodowych, z pokorą i odwagą przyjmując to, co niesie życie.
Nawet jeśli nie mam złota i srebra, mogę dać to co mam.
Mogę strzec płomienia wiary, aby go przekazać dalej. Trzeba go w szarej codzienności spokojnie pilnować.
Muzyka od Braci Indian: https://www.youtube.com/watch?v=hOlfCqPisEA
Jola
留言